SPOTKANIE PO LATACH
Minęło już ponad 60 lat od chwili, gdy w odpowiedzi na szerzącą się w latach od 1951 do 1960 epidemię polio (choroby Heinego-Medina), powołano do życia Sanatorium Rehabilitacyjne dla Dzieci po Chorobie Heinego-Medina w Jastrzębiu-Zdroju.
Placówka ta była jedną z sześciu utworzonych w tym okresie w Polsce do walki z tą ciężką chorobą, dającą w następstwie niepełnosprawność narządu ruchu. Dziś dawne sanatorium nazwane jest Szpitalem Rehabilitacyjnym dla Dzieci w Jastrzębiu Zdroju, bo choroba Heine-Medina na szczęście już nie istnieje, ale potrzebne jest dzieciom gdyż dręczą je równie ciężkie i trudne w leczeniu choroby. Chociaż sanatorium zostało przekształcone w inną, ale podobną placówkę, to jednak pozostała w nim ta niepowtarzalna atmosfera.
Na polio zachorowałam w 1959 roku, mając 11 miesięcy i do Jastrzębia Zdroju przyjmowano mnie co roku aż do ukończenia Szkoły Podstawowej, tj. do 1973r. Najpierw byłam na oddziale przedszkolnym, a potem na oddziale szkolnym (średnio 6 miesięcy w roku), do czasu kiedy ukończyłam 4. klasę SP. Później, do ukończenia 8 klasy, przyjeżdżałam tylko w wakacje. Można powiedzieć, że w tym miejscu zostawiłam prawie połowę swojego dzieciństwa.
Kiedy z końcem kwietnia 2002 roku dostałam list z „mojego sanatorium”, odżyły wszystkie wspomnienia. To zadziwiające – spędziłam tam prawie połowę mojego dzieciństwa i lat młodzieńczych, a najbardziej zapamiętałam tylko to, co wydarzyło się we wczesnym dzieciństwie, na oddziale przedszkolnym i tylko niektóre sytuacje z lat, kiedy chodziłam tam do szkoły. I choć z pewnością bywało różnie – raz dobrze, a raz źle – ja jednak zapamiętam tylko to, co było dobre.
W liście, obecny dyrektor Wojewódzkiego Szpitala Rehabilitacyjnego dla Dzieci w Jastrzębiu Zdroju, lek. med. Pani Henryka Drużyńska-Skarbek informowała o zbliżającej się 50 rocznicy istnienia tej placówki i o organizowanym z tej okazji spotkaniu byłych pracowników i pacjentów szpitala. Bardzo ucieszyła mnie ta wiadomość. Bo jakże się nie spotkać w tym „zaczarowanym” miejscu z ludźmi, od których zaznałam tyle miłości i poświęcenia, tym bardziej, że w programie spotkania przewidziano również możliwość zwiedzenia zabytkowego budynku „mojego sanatorium”.
Jakże więc nie wejść tam i nie przypomnieć sobie miejsc, gdzie korzystało się z zabiegów usprawniających, z zabawy i nauki, gdzie płakało się w poduszkę, kiedy mama pojechała po odwiedzinach do domu. A potem panie wychowawczynie z ogromną czułością uspokajały mówiąc, że kiedy mama w niedzielę przyjedzie znowu będzie jej przykro, że płakałam, a nie uśmiechałam się, bo pomyśli, że jest mi tutaj źle, a było przecież dobrze. Mówiły, że muszę być silna by szybko wyzdrowieć i któregoś dnia wrócić z mamą do domu, że muszę dużo ćwiczyć, aby mama widziała, że coraz lepiej chodzę. Pamiętam dokładnie jak mogłam się wtedy do nich przytulać. Codziennie więc ćwiczyłam, zaś w niedzielę czekałam z nosem przy szybie i obgryzając paznokcie wypatrywałam mojej mamy; a kiedy ją zobaczyłam pędziłam przez ten bardzo długi korytarz, aby jak najszybciej znaleźć się w jej ramionach.
Pamiętam też, że co sobotę wieczorem albo w nocy kiedy już spaliśmy, do naszych łóżek przywiązywano małe pakuneczki w pieluszce, a rano w niedzielę z przejęciem rozwiązywałam pieluszkę i oglądałam ubrania, jakie tym razem przygotowała dla mnie pani z garderoby. Porównywałyśmy z koleżankami fartuszki i kolorowe spódniczki, a jaka wielka była radość, kiedy którejś z nas dostał się zupełnie nowy nie pocerowany jeszcze fartuszek, spódniczka czy bluzka. Pamiętam też, jak w niedzielę dyżurni przygotowywali stół do obiadu. Układaliśmy odświętne nakrycia na stole – sztućce leżały na właściwym miejscu obok talerzy, a Pani uważnie przyglądała się naszej pracy i poprawiała, jeżeli coś się nie udało, ale też pochwaliła, gdy ułożyliśmy dobrze i ładnie.
Z pracowników, w mojej dziecinnej pamięci pozostała piękna i uśmiechnięta twarz siostry Stelli oraz zawsze nienaganna postać „Tatusia” (jako mała dziewczynka tak Go właśnie nazywałam) w białym, dokładnie wyprasowanym fartuchu i czarnej muszce – chodzi oczywiście o Doktora Kmiecia. Dr Kmieć zawsze się do nas uśmiechał, a czasem głaskał nas po buziach.
Spotkanie po latach rozpoczęło się Mszą Świętą odprawioną w Kościele Najświętszego Serca Pana Jezusa, do którego tyle razy nas prowadzono. Tam po raz pierwszy chyba od 1973 roku zobaczyłam Pana Doktora Kmiecia. Nie miał już swojego ciemnego garnituru, muszki ani parasola – jak zwykł niegdyś chodzić – ale Jego postać pozostała taka sama, tylko głowa zrobiła się biała. Kiedy więc go zobaczyłam ogarnęło mnie wielkie wzruszenie, a potem po Mszy podeszłam do niego z zamiarem podziękowania mu za wszystko, ale zdołałam się tylko przedstawić, więcej nie byłam w stanie już nic powiedzieć. A On jak kiedyś pogłaskał mnie po buzi. Potem wychodząc z kościoła zobaczyłam tę „moją” ukochaną twarz, oczywiście uśmiechniętą, choć może już nie tak młodą, ale nadal piękną – siostrę Stellę. Kiedy się jej przedstawiłam okazało się, że ona mnie pamiętała.
Po zakończonej Mszy Świętej przeszliśmy do Domu Zdrojowego na część oficjalną tego spotkania. Przybyli tam również zaproszeni goście z Marszałkiem Województwa Śląskiego Panem dr Janem Olbrychtem i Prezydentem Miasta Jastrzębie Zdrój mgr inż. Januszem Ogiegło na czele. Przywitał nas chór dziecięcy ze szkoły muzycznej, która została w niedawnym czasie wybudowana dosłownie vis a vis „mojego sanatorium”. Potem nastąpiły oficjalne powitania zaproszonych gości i dawnych pracowników oraz Doktora Kmiecia, który został przez nas – byłych pacjentów – owacyjnie powitany. Następnie wiele ciepłych słów powiedziano pod adresem „Tatusia”, a on sam przedstawił dawną i dzisiejszą działalność szpitala. Przerażające były liczby, jakie Dr Kmieć przytoczył, mówiąc o zachorowaniach na polio (30 tys. dzieci w wieku od 1 do 15 lat w skali kraju w latach 1951 – 1960, tj. do momentu, kiedy szczepienia przeciw chorobie Heinego-Medina stały się obowiązkowe, a w skali świata 12 milionów zachorowań).
Gdy głos zabrał Pan Prezydent Miasta, wspominał, jak wielkie wrażenie wywierały na nim (wówczas trzynastoletnim chłopcu) dzieci o kulach, na wózkach inwalidzkich, w aparatach na nogach, czy też mocno utykające, które prowadzone były w kierunku Parku Zdrojowego. Wspominał też postać pewnego pana w ciemnym garniturze, białej koszuli, ciemnej muszce i zwracając się do nas zapytał, czy pamiętamy, że ten pan zawsze miał ze sobą – bez względu na pogodę – duży parasol, i czy wiemy, o kim on mówi. Oczywiście, że wiedzieliśmy, to był Dr Kmieć.
Koniecznie trzeba tu dodać, że wśród nas – byłych pacjentów szpitala – była obecna Szefowa Polskiej Akcji Humanitarnej, Janina Ochojska – Janka, która poproszona przez dr Jana Olbrychta o powiedzenie paru słów, powiedziała to, co i ja czułam. Powiedziała, że pobyt w Jastrzębiu był dla niej czasem wielkiego wychowania przede wszystkim do miłości bliźniego, że uczono ją życia w normalnym zdrowym świecie, że pokazano jej – nam, że jesteśmy tak samo pełnowartościowymi ludźmi, jak każdy zdrowy człowiek. Mówiła, że pokazano jej jak ma wchodzić w życie bez jakichkolwiek kompleksów. Uczono ją także, że ma pomagać słabszym. Tak pomoc słabszemu była zasadą nr 1 w „moim sanatorium”. Realizacja tej zasady w życiu Janki widoczna jest jak na dłoni i ufam, że podobnie każdy z nas, w taki czy inny sposób, w swoim życiu również realizuje tę zasadę.
Jednym z byłych pacjentów był Dr Krzysztof Kumorek, lekarz pediatra, który (jak sam powiedział) otrzymawszy w Jastrzębiu tak wiele, chciał coś „oddać” pracując na rzecz chorych, podobnie jak on kiedyś, dzieci. Niestety Szpital Rehabilitacyjny w Jastrzębiu Zdroju – gdzie bardzo chciał pracować – nie mógł zapewnić mu pracy z mieszkaniem, dlatego zmuszony był podjąć pracę w Goczałkowicach. Ponieważ jednak człowiek nie może mieć wszystkiego, czego pragnie, cieszy się, że w ogóle będąc człowiekiem niepełnosprawnym może leczyć również niepełnosprawne dzieci. Nasz kolega Dr Krzysztof Kumorek złożył w swoim i naszym imieniu podziękowanie na ręce Pana Doktora Kmiecia dla wszystkich pracowników Sanatorium, za wszystko, co dla nas zrobili. Na koniec do mikrofonu podszedł syn Pana doktora Kmiecia, również lekarz – neurolog dziecięcy. Mówił o swoim ojcu z wielkim szacunkiem, mówił o jego pracy w sanatorium, która jak się wyraził była „jego hobby”, o oddaniu dla chorych dzieci. Powiedział, że to właśnie ojciec uczył go „sztuki” bycia lekarzem. Opowiadał o początkach uruchamiania działalności sanatorium, o pionierskiej pracy w dziedzinie rehabilitacji i wielkim oddaniu Ojca dla tej pracy.
Trzeba dodać, że z okazji Jubileuszu 50-lecia istnienia szpitala Dr Kazimierz Kmieć, za całokształt swojej pracy, został Uchwałą Rady Miejskiej uhonorowany odznaczeniem „Zasłużony dla Miasta Jastrzębie Zdrój”.
W późniejszej rozmowie z panią dyrektor, dr Henryką Drużyńską-Skarbek, dowiedziałam się, że kiedy władze PRL w latach 60-tych zabroniły pracy w szpitalach i innych placówkach służby zdrowia siostrom zakonnym, w Sanatorium Rehabilitacyjnym w Jastrzębiu Zdroju siostry pracowały zawsze. Dr Kmieć, swoim wielkim autorytetem nie pozwolił, aby zabrakło tam ich obecności i służby.
Część oficjalną naszego spotkania po latach zakończyły urocze występy dzisiejszych małych pacjentów szpitala.
Następnie, po obiedzie u bardzo gościnnych Sióstr Boromeuszek, przeszliśmy do budynku „mojego sanatorium”. Wcześniej byłam tam dwa razy, tak przejazdem, chciałyśmy z mamą i moją młodszą ale dorastającą już córką zobaczyć miejsca, gdzie obie z mamą tyle przeżyłyśmy, ale niestety trafiłyśmy źle – było zamknięte i nie można było wejść nawet do ogrodu. Kiedy więc dzisiaj przekraczałam próg tego miejsca, serce „waliło mi jak młot”. Budynek, który niegdyś wydawał mi się taki wielki, dziś był zwyczajny, okazały, ale dużo mniejszy, korytarze na oddziałach również małe i wąskie, a kiedyś długie i niekończące się. No tak – kiedy jest się dzieckiem widzi się rzeczy z innej perspektywy. Na korytarzu zobaczyłam znajome mi twarze, panie wychowawczynie – Pani Marta, Pani Zosia oraz kilka pań pielęgniarek, których imion niestety nie pamiętałam, ale to one mnie poznawały – nie po imieniu, bo przecież w czasie, kiedy tam pracowały przewinęło się tyle dzieci, ale z twarzy. Kiedy przypomniałam im swoje imię i nazwisko, to przyszła im na pamięć tamta mała Bogusia. Jak wcześniej wspominałam najbardziej zapamiętałam siostrę Stellę i wydawało mi się, że nie pamiętam innych sióstr, chociaż niewątpliwie pracowało ich tam wiele. Tymczasem, kiedy z wychowawczyniami i pielęgniarkami rozmawiałyśmy w jednej z sal, korytarzem przechodziła siostra zakonna. Kiedy przez małą chwilkę spojrzałam na jej twarz, wydała mi się bardzo znajoma. Była to siostra Dominata – nie zmieniła się nic, no może tylko troszkę dotknął ją upływ czasu. Siostra Dominata pracowała kiedyś na oddziale przedszkolnym.
Budynek sanatoryjny z zewnątrz pozostał taki sam, ale wewnątrz był odnowiony, kolorowo pomalowany. Wybudowano szyb windowy, odnowiono basen, zmieniły się na nowocześniejsze urządzenia do ćwiczeń, do wirowego masażu, do wszystkich innych zabiegów. Dokonano bardzo wielu zmian, oczywiście na korzyść, ułatwiających pracę dzisiejszemu personelowi rehabilitacyjnemu. Wyobraziłam sobie ciężką pracę naszych pań pielęgniarek z dziećmi, które nie mogły same chodzić i trzeba je było znieść z trzeciego lub drugiego piętra na parter, gdzie mieści się basen i sala gimnastyczna, a po zakończonych zabiegach wynieść je na górę. Chociaż były to dzieci w wieku przedszkolnym – a nie było ich mało – to panie musiały się mocno natrudzić, aby wszystko odbywało się na czas, bo przecież w ciągu jednego dnia każde dziecko miało zaplanowanych kilka zabiegów. Nietrudno wyobrazić sobie ciężar pracy z dziećmi starszymi, które były przecież większe i cięższe. Lecz nasze panie pielęgniarki nigdy nie okazywały zniecierpliwienia.
Zmienił się też układ oddziałów. Na trzecim piętrze nie ma już oddziału przedszkolnego, został przeniesiony na drugie piętro razem z oddziałem szkolnym. Tam otworzono oddział szkoleniowy dla małych dzieci z matkami. To wspaniały pomysł, pamiętam przecież ogromną tęsknotę za mamą. Dzisiejszym pacjentom oszczędzono tego dodatkowego cierpienia i myślę, że wyniki leczenia są dużo lepsze. Rodzice uczestnicząc w rehabilitacji swoich dzieci uczą się, jak z nimi pracować w domu, kiedy zakończy się pobyt w szpitalu. Na parterze natomiast, zamiast oddziału niemowlęcego, stworzono Poradnię Wczesnej Rehabilitacji. Jedno tylko pozostało niezmienione – płaskorzeźba, która zawsze była powieszona na klatce schodowej i pozostała na tym samym miejscu do dziś. Kiedyś jako dziecko nie rozumiałam, co jest na niej przedstawione. Dziś zobaczyłam wyraźnie jej postacie. To Chrystus otoczony dziećmi. Od razu nasunął mi się na myśl fragment Ewangelii „Pozwólcie dzieciom przychodzić do mnie…” (Łk. 17, 16).
W jednym z pomieszczeń, na czas tego naszego spotkania, urządzono małą „salkę pamięci”. Wystawiono do obejrzenia stare fotografie, „Kroniki Sanatorium” i wiele innych pamiątek z tamtych lat. Moja starsza córka, która wraz z mężem towarzyszyła mi w tym spotkaniu, odnalazła mnie na jednym ze zdjęć. Tak, to byłam ja. Siedziałam na schodku tuż obok jednej z dwóch kul znajdujących się przy wyjściu z budynku do ogrodu. Miałam wtedy może 5 -6 lat.
Potem, w ogrodzie, odbyło się spotkanie byłych pacjentów z pracownikami. Wręczano również nagrody i dyplomy długoletnim dawnym i dzisiejszym pracownikom szpitala. Kiedy wywoływano nazwiska pań pielęgniarek, wychowawczyń, pedagogów, magistrów, mogłam zobaczyć po wielu latach tych, którzy trudzili się również dla mnie. Do końca życia będę im wdzięczna.
Uważam że „moje sanatorium” to naprawdę zaczarowane miejsce. Bowiem w żadnym ze znanych mi szpitali nie ma takiej RODZINNEJ atmosfery, jak tam. Cały personel medyczny ówczesny i śmiem twierdzić, że i dzisiejszy, stara się ze wszystkich sił stworzyć leczącym się tam dzieciom namiastkę rodziny. Z całą świadomością twierdzę, że nigdzie (w publicznych placówkach) nie kocha się dzieci tak jak tam.
Uważam także, że Pana Doktora Kazimierza Kmiecia powinno się było uhonorować ORDEREM UŚMIECHU. W pełni zasługuje na to, przyznawane przez dzieci za pracę na rzecz dzieci, wyróżnienie. Ten wspaniały lekarz najbardziej w swoim życiu ukochał właśnie dzieci. Całe swoje życie zawodowe i prywatne im poświęcił. Nawet wraz ze swoją rodziną zamieszkał w budynku sanatoryjnym, aby być blisko, zawsze „pod ręką”. I z tego, co wiem do końca swoich dni, chociaż był już na emeryturze, raz w tygodniu przychodził jeszcze do „swojego sanatorium”, do swoich małych pacjentów, bo bez nich nie potrafił żyć.
Panie Doktorze, z całego serca dziękuję Panu za ofiarną służbę dla wszystkich małych pacjentów, również i dla mnie. Niech dobry Bóg obdarzy Pana i wszystkich, których Pan kochał, swoim błogosławieństwem. Na zawsze pozostanie Pan w moim sercu.
Bogusława Korzeniowska -Toton
Zdjęcia pochodzą z archiwum Autorki i z Internetu