Moje Zakopane
– To, gdzie się teraz wybieracie?
– Do Zakopanego.
– No co ty, tłumy, strasznie drogo.
Ale dla mnie, Zakopane to jest całkiem coś innego niż dla innych. Kiedy małą dziewczynką będąc, rehabilitowana w Krakowie, stacjonarnie, pani doktor Żuławska-Dutkiewicz zapytała, czy chciałabym jechać do Sanatorium to ja odpowiedziałam, że tak. „Grzeczna dziewczynka”. I kiedy zapytała, czy chcę jechać do Radziszowa, czy do Zakopanego to odpowiedziałam, że do Zakopanego. Już wtedy, mając lat dziesięć, zdawałam sobie sprawę, że Radziszów to dziura pod Krakowem, gdzie głównie gryzą komary. Radziszów w istocie jest nad Skawinką i ciągle jest zalewany, więc urodzaj na komary jest ogromny. Natomiast w moim umyśle Zakopane objawiało się jak istna Ziemia Obiecana, tzw. Wielki Świat.
Kiedy jechałam autobusem z mamą zakopianką czułam, że mój nudny, trudny, domowy zapyziały byt krakowski zostawiam i moje życie się zmienia w sposób całkowity i nieodwracalny. Myślałam wtedy, w optyce 11–letniej dziewczynki, że to wielki… świat. Tatry i Góry były takie ogromne i obcość otoczenia.
Byliśmy zewsząd. Z Torunia, z Ustki, z Warszawy i z gór. Wszyscy uszkodzeni po Polio, z gruźlicą kości, ze skoliozami i lordozami. Z krótszymi nogami, uciętymi rękami.
Pierwotny Szpital otwarto w roku 1919 w willi Orla i głównie leczono tam gruźlicę kości. Budynek w obecnym kształcie, obiekt na 300 pacjentów, został otwarty w roku 1931.
Nazwa Sanatorium ulegała zmianie; w Zakopanem w powszechnym użyciu była nazwa KBK na Bystrem. Dopiero w roku 1976 ukonstytuowała się nazwa SZRODiM, czyli Specjalistyczny Zespól Rehabilitacyjno-Ortopedyczny Dzieci i Młodzieży. Obiekty były dwa: jeden na Bystrem, a drugi w Kuźnicach; w willi Zamojskiego utworzono filię sanatorium na Bystrem. Na Bystrem leczono dzieci, a w Kuźnicach młodzież.
Sanatorium zarządzane było w dwóch pionach. Mianowicie w medycznym, czyli zespól lekarzy i rehabilitantów, oraz w pionie szkolno-wychowawczym, czyli Dyrekcja Szkoły Specjalnej i grupa wychowawców odpowiedzialnych za bezpieczeństwo pacjentów.
Szukajcie a znajdziecie, czyli internet potęgą jest i basta.
Przez długi czas intrygowało mnie kim była Pani Orwiczowa, Pani Dyrektor. Była wtedy dla mnie osobą wzbudzającą respekt, jak i lekki strach. Osobą, która ustanawiała porządek i zasady gry. Dość wysoka kobieta, dobrze zbudowana, która władczym tonem ustalała co ma być i jak ma być. Kilka lat temu, czytając jakieś felietony o Krakowie, zetknęłam się z informacją że dr Orwicz został zastrzelony przez Gestapo na Salwatorze przed domem swojej siostry. No i zaczęłam drążyć temat.
Oto fragment kroniki zakopiańskiej z roku 1937:
Wielkie żniwo śmierci w Tatrach w b.r. powiększył wypadek, jaki zaszedł na Giewoncie w dniu 15 sierpnia, gdzie w czasie gwałtownej burzy zginęło od pioruna trzech ludzi, czwarty zaś turysta zmarł 2 tygodnie później od ran doznanych przy upadku. W dniu tym zabił piorun tuż przy krzyżu na Giewoncie ś.p. Jana Mroza, kobziarza z Poronina, chłopca sprzedającego ciastka ś.p. Kazimierza Banię z Gorlic i ś.p. Leopolda Schlonvogta, członka Oddz. Łódzkiego PTT. Uderzeniem pioruna odrzucony został na kamienie brat zmarłego dr Eugeniusz Schlonvogt, członek Oddz. Krakowskiego PTT. Wskutek odniesionych ran ś.p. dr E. Schlonvogt zmarł w kilkanaście dni później. Zabitych oraz poranionych na Giewoncie zniosło Pog. Rat. w składzie: Andrzej Marusarz (jun.), Jakub Wawrytko, Wojciech Wawrytko, Władysław Gąsienica, Stanisław Majerczyk, Wawrzyniec Dzielawa oraz juhasi z Doliny Kondratowej. Rannym od pioruna oraz potłuczonym pierwszej pomocy udzielił na miejscu p. dr Mieczysław Orwicz, lekarz Sanat. U. J. nad Bystrem, oraz p. Helena Kochanowska z tegoż Sanatorium.
W/w Helena Kochanowska to nikt inny tylko Pani Orwiczowa, która już w latach 30-tych pracowała w Sanatorium na Bystrem. W jakim charakterze, to tego nie wiem. Tak więc wszystko pomału zaczyna się wyjaśniać, dr Orwicz w czasie wojny zajmował się pomocą w przerzucaniu przez granicę osób, które miały być zaaresztowane przez Niemców. Przypłacił to życiem.
Natomiast Pani Orwiczowa w roku 1946 stała się inicjatorką stworzenia Szkoły dla leczonych dzieci. Tak aby dzieciaki które rehabilitowano nie traciły roku w systemie obowiązkowej nauki szkolnej. Szkoła uzyskała status Szkoły Specjalnej, zapewne program nauczania był nieco okrojony, natomiast możliwość zaliczania kolejnych klas to była znakomita sprawa.
Z tego co pamiętam, to turnusy były 3 tygodniowe, ale można było być na kilku z rzędu. Wszystko zależało od zaleceń lekarskich i szans na jakąś zdecydowaną poprawę stanu zdrowia. Kilka osób rezydowało całymi latami, bo ich rodziny w ten sposób pozbywały się kłopotu z opieką nad kalekim dzieckiem.
Grupa rówieśnicza, czyli walka o ogień.
Kilka osób z moich tam bytności zapadło mi w pamięć tak głęboko, że pomimo upływu około 55 lat pamiętam ich do dziś. Na przykład „warszawiak”. Chłopak na każdym kroku podkreślał, że jest lepszy od nas, bo mieszka w STOLYCY na Mokotowie i my co najwyżej godni jesteśmy mu buty czyścić. Strasznie darł nosa, ale grupa zawsze sobie poradzi. Został otoczony ostracyzmem, nikt się z nim nie kolegował i chłopak został sam. Tak się skończyło „zadzieranie nosa”.
Drugi chłopiec pochodził z gór z jakiejś malej wsi, mówił wyłącznie gwarą góralską i nie umiał wielu rzeczy, które dla nas „miastowych” były sprawą oczywistą. Nie umiał posługiwać się nożem i widelcem. Na domiar złego nazywał się Walenty Kwoka. Rodzice chłopca widocznie nie zdawali sobie sprawy jak śmieszną zbitką jest to rzadkie imię i dość niewyszukane nazwisko. Dzieci są okrutne i okazja była znakomita, aby z niego zrobić kozła ofiarnego. Jak to się stało, że interwencja Pani Orwiczowej była konieczna to oczywiście nie pamiętam, ale jak zrobiła porządek z nękaniem chłopaka to zapamiętałam jej przemowę do dziś.
Pani Dyrektor zwołała zebranie wszystkich dzieciaków i powiedziała tak:
„Zapamiętajcie sobie raz na zawsze, nikt tu nie jest ani lepszy ani gorszy. Jesteście biednymi dziećmi pokrzywdzonymi przez los i macie sobie pomagać.
Jeśli Waluś czegoś nie umie zrobić albo powiedzieć to macie mu pomóc, a nie wyśmiewać się.”
Myślę, że dotarło. Ja zapamiętałam na całe życie…
Zakopane dziś i czym jest teraz dla mnie.
Zawsze było i jest nadal miastem bardzo ważnym. Przeglądam się w nim jak w lustrze. Bardzo innym niż te 50 lat temu. Nowoczesne hotele skrojone pod zagranicznych turystów, 5-cio gwiazdkowe. Trudno mi obiektywnie oceniać, bo te zmiany – jak dla mnie – to tylko na plus. Wprawdzie można w takie dictum iść, że dawniej to wszystko było lepsze, bo takie bardziej naturalne. Ja tak nie uważam, dla każdego coś do gustu. Tak myślę, ścisłe Centrum dla ludzi bogatszych, ale na obrzeżach można taniej zjeść jak i taniej zamieszkać. A gór na tyle nie dało się „przeonacyć”, żeby były nie do poznania. Jest wybór, te opcje dla dzieci na przykład „małpi gaj” czy miasteczko dinozaurów. Super sprawa: dzieciaki, póki co nie będą wzdychać do piękna skał i turni, tylko chcą się dobrze bawić. Że kicz, wszędzie jest kicz, jak Ci się nie podoba to nie kupuj i tyle. Chcesz obcować ze Sztuką wysoką, to idź do muzeum.
Tym razem spędziłam kilka beztroskich dni szlifując Krupówki i nie rozpamiętując pobytów w Sanatorium. Było, minęło i pomimo tego, że jeżdżę na wózku, bo już niestety niczego nie da się udawać. Ale za to nogi mnie nie bolą i Zakopane nawet pod tym względem jest łagodnego usposobienia. Oczywiście są fragmenty dość strome, ale mój pojazd spokojnie sobie radzi.
Odnowiony Dworzec kolejowy.
Na wycieczkę pojechaliśmy pociągiem. Wprawdzie jedzie się ze Skawiny ponad trzy godziny, ale się wsiada i się jedzie. Zazwyczaj zgłaszam przejazd i proszę o pomoc przy wsiadaniu i wysiadaniu, tak więc nie ma większego z tym problemu. Perony są nowoczesne, wysokie, zadaszenie, ławeczki. Dworzec odnowiono i nawet jest toaleta wzorcowa dla OzN. Trzeba tylko poprosić w kasie o klucz.
Znów pojadę w październiku. Jesień w górach jest niesamowita.
Anna Bando-Mazur
e-mail: abando57@gmail.com